sobota, 4 kwietnia 2015

W przeddzień Wielkanocy

Przychodzę do Was z nowym, świątecznym postem. Po całym dniu „święcenia” mam pewne refleksje. No, nie po całym, teraz jest 12:30, ale wpis dodam wieczorem. Co szczególnie rzuciło mi się w oczy? To, że w kościele widziałam dziś wiele ludzi, a niektórych po raz pierwszy. Co kieruje osobami, które cały rok uważają się za „wierzących niepraktykujących”, a dziś zgodnie, całą chmarą podążają do świątyni? Bo tradycja, bo co rodzina powie, bo tak trzeba. Ale… czy to ma sens? Zastanówmy się nad istotą święcenia pokarmów. Próbowałam dziś wsłuchać się w słowa kapłana, jednak dziecko, które krzyczało przede mną skutecznie mi to uniemożliwiało. (Nic dziwnego, pewnie jest nieprzyzwyczajone do przebywania w kościele, ale nie wysuwajmy pochopnych wniosków.) Tak, czy inaczej rozpoczyna się od prośby do Chrystusa Pana o błogosławieństwo pokarmów. A później… czy wszyscy słuchają, czy już się wyłączają i myślą o tym co na  obiad? Patrząc po niektórych podejrzewam, że chcą jak najszybciej „odbębnić” obowiązek i wyjść. Nie osądzam, też nie zawsze słuchałam jak należy i nie można tego zwalać na małe dzieci (podzielność uwagi istnieje) przepraszam! A może jednak w umysłach tych ludzi cos zostanie? Może ta Wielkanoc będzie czasem nawrócenia dla wielu? Któż to wie? Tylko sam Bóg. Wracając do samego obrzędu święcenia; znajdują się tam liczne nawiązania; do Ostatniej Wieczerzy, posiłku z Apostołami po Zmartwychwstaniu, czy do nakarmienia ludu na pustkowiu, czyli innymi słowy wywyższa spożywanie pokarmów i nadaje mu znaczenie symboliczne.
W oficjalnej modlitwie jest mowa tylko o chlebie, mięsie i jajkach, jednak do koszyczka wsadzamy też sól, chrzan, owoce, słodycze, babkę pieczoną- to w zależności od tradycji rodzinnych i regionalnych. Zapewne miło jest zasiąść w niedzielny poranek całą rodziną do śniadania. Ta bliskość i radość… mówię „zapewne”, bo od kilku lat spożywam je wyłącznie z mamą. Później dopiero idziemy na Mszę Świętą, a po niej do babci na obiad i słodkości. Tak, wtedy czuć tą bliskość, gdy w 10-osobowej rodzince gnieździmy się w małym mieszkaniu babci. Są oczywiście kuzynka i kuzyn, więc zapewne będzie wesoło. W poniedziałek wybieramy się do drugiej babci, tam mniej więcej tyle samo osób, tyle że od strony taty. Lany poniedziałek? Niestety nie obchodzimy, a szkoda. We wczesnym dzieciństwie pary razy mi się zdarzyło, ależ to była świetna zabawa! Szkoda, że ten zwyczaj zanika. 
Wróćmy do dnia dzisiejszego. Na 19 jest Wigilia Paschalna, na której śpiewam wraz z chórem. Czy warto iść? Na pewno. Lepiej się można „wdrożyć” w tajemnicę Zmartwychwstania i przygotować na dzień jutrzejszy. Jest to najdłuższa Msza Święta w roku, trwa około 2-ch godzin.

***

To tyle przemyśleń na dziś, postanowiłam do wpisu dodać jeszcze przepis na „Kopiec kreta”, który wczoraj przygotowywałam wraz z babcią. (Niestety jeść go będziemy dopiero w niedzielę i poniedziałek, a wygląda tak przepysznie…).

Najpierw mieszankę do robienia ciasta (dr. Oetkera) wsypujemy do miski, a do niej 3 jajka, 8 łyżek oleju i 8 łyżek wody. Miksujemy ok. 5 minut na najwyższych obrotach, a następnie wlewamy do tortownicy o średnicy 24 centymetry i wkładamy do piekarnika na 30 minut (temperatura 180C). Po upieczeniu czekamy aż wystygnie. Za pomocą noża wykrajamy ciasto ze środka, 1 cm od brzegu, 0,5 cm głębokości. To co wykroimy kruszymy do osobnej miski. Teraz należy przygotować śmietankę. Wlewamy do naczynia 500ml śmietanki 30% i miksujemy, aż się ubije. To osobnego naczynia wlewamy 8 łyżek wody i miksujemy wraz z mieszanką do kremu (dołączoną do opakowania). Łączymy całość z ubitą śmietaną. Na wcześniej przygotowane, wykrojone ciasto nakładamy 6 połówek bananów (przekrojonych wpół) i na to nakładamy śmietankę formując kopiec. Całość posypujemy kruszonką z osobnej miski. Wkładamy na 2 godziny do lodówki.

Smacznego! :)

wtorek, 31 marca 2015

Słowami wstępu...

Gdy przyjdzie noc i leżę już w łóżku, mogłabym godzinami rozprawiać o moich poglądach z nieistniejącym rozmówcą. Jednak, gdy przyjdzie mi podzielić się moimi przemyśleniami z większą liczbą osób, albo jak teraz to usiłuję na blogu, to już nie jest takie proste. A założyłam go właśnie w tym celu. Już od dłuższego czasu chciałam zacząć dzielić się publicznie tym, co mam w głowie, jakkolwiek by to nie brzmiało. Dość mam blogów o tym samym; moda, uroda, mniej lub bardziej udane opowiadania… Postanowiłam zacząć tworzyć coś nieco innego.
Na początek może wyjaśnię znaczenie adresu. Viridis esse = zielona egzystencja. Jeśli coś źle przetłumaczyłam, to proszę o wybaczenie (i uwagę w komentarzu!). Skorzystałam oczywiście z tłumaczenia internetowego, a jak wszyscy wiemy – z tym różnie bywa.                                                  Dlaczego zielona egzystencja? Zielony, rozumiany jest tutaj jako niedojrzały. Jestem młoda, zapewne jeszcze mało wiem o życiu, mogę się mylić, mogę coś źle rozumieć. Mimo wszystko staram się zawsze dociekać prawdy i działać wedle sumienia. Mam jednak świadomość tego, że jestem jeszcze „zielona” w wielu aspektach. Egzystencja – słowo, które jakże często pojawia się, wszędzie i w wielu kontekstach. Używane niekiedy jako wyjaśnienie, nierzadko też jako pytanie. Sprawdźmy właściwą (?)  interpretację tego pojęcia --> Google --> klik
Egzystencja (łac. existere z ex "na zewnątrz" i sistere "stać, znajdować się") – byt, istnienie, warunki życia.
Do filozofii egzystencjalistycznej termin wprowadził Søren Kierkegaard, a rozwijał m.in. Jean-Paul Sartre. Egzystencja oznacza tu sposób istnienia charakterystyczny wyłącznie dla człowieka i poprzedza esencję - człowiek najpierw istnieje, a dopiero później się definiuje. Istnienie człowieka tym różni się od istnienia roślin, że człowiek nie posiada wrodzonej natury, danej mu z góry, lecz musi sam ją stworzyć, nadać swemu życiu sens i wziąć za nie odpowiedzialność.
Zadziwiająco krótkie  wyjaśnienie, spodziewałam się raczej dłuższego wywodu. Rozważając powyższy tekst; egzystencja wyraża jedynie ludzkie istnienie, zwierzęta i rośliny nie egzystują- to oczywiste. Co mi się jednak nie podoba, wróć, co jest sprzeczne z moimi poglądami; „człowiek nie posiada wrodzonej natury, danej mu z góry”. Posiada. Naturę ludzką. Został stworzony jako istota cielesna, jednak na podobieństwo Boga pod względem duszy nieśmiertelnej. „Lecz musi sam ją stworzyć” – chodzi tu o ukształtowanie postawy, charakteru, wartości ? Przecież to kształtuje się pod wpływem otoczenia, nie oszukujmy się, w pierwszych latach życia największy wpływ ma najbliższa rodzina. Charakter jest zapisany w genach, jednakże <czytałam kiedyś, że w pełni utrwala się ok. 8 roku życia> to jednak ludzie, których napotykamy na swojej drodze mają wpływ na to, jakie cechy naszego charakteru staną się tymi najbardziej wyrazistymi. Wartości, odróżnianie dobra od zła… Cóż powiem tak; jeśli na przykład rodzice idąc drogą zrywają owoc z drzewa sąsiada i nie uważają tego za coś złego, to dziecko będzie robiło tak samo i może dopiero za kilka ładnych lat dowiedzieć się, że to złe, więcej -grzech. Jedno jabłko kradzież, ale jak to ? Banalny przykład. Lub gdy zamiast „proszę”, mówi się w domu „co”. Później dla dziecka, nawet gdy go inni dorośli będą poprawiać, powiedzenie „proszę” będzie dziwne, niezręczne i nienaturalne. Bo tak mu zostało wpojone. Więc jakie „sam” ?                                                                                 „Nadać swemu życiu sens” –   Dla mnie jako dla katoliczki sensem życia jest dążenie do Zbawienia Wiecznego. Egzystencjaliści rozumieją to zapewnie inaczej. Żyć, tak, aby wykorzystać je maksymalnie. Tylko dla każdego to „maksymalnie” może znaczyć coś innego. Nie wnikajmy. „Wziąć za nie odpowiedzialność” – racja, za nasze życie jesteśmy w pełni odpowiedzialni. Nie jesteśmy „sami” <ach to chyba ulubione ich słowo>, ale mamy wolną wolę. Nie należy zwalać na innych, to nie ludzie mają problem, tylko JA sam ze sobą. Wracając do tematu przewodniego i podsumowując; w adresie mojego bloga jest egzystencja jako byt, istnienie, warunki życia filozofię egzystencjalną odłóżmy w tym wypadku na bok, bo jak widać – nie do końca się z nią zgadzam.
Miało być tylko wyjaśnienie adresu, a się przynajmniem minimalnie rozpisałam. Udało się, pokonałam tą barierę. Odblokowałam się. Świetnie. Cóż jeszcze mogę Wam napisać w tym pierwszym wpisie? Nie chcę być taką autorką, która coś narzuca swym czytelnikom, jednakże jeśli mielibyście jakieś przemyślenia lub po prostu komentarz dotyczący tego postu, proszę pisać J. [To trochę jak debaty sejmowe między posłami. „Zasadniczo zgadzam się z przedmówcą, ale…” Czyli tak naprawdę się nie zgadzam, ale nie chcę wyjść na chama! A ja zasadniczo nie chcę nakłaniać do komentowania, ale mimo wszystko chciałabym tych komentarzy mieć jak najwięcej, w tym akurat wypadku to naturalne ;) ].
 Odpowiem na wszystkie, jeśli tylko będą tego wymagały.

Na dziś tyle, resztę przemyśleń zostawiam sobie na następny raz. Do napisania!